Pod koniec zeszłego roku postanowiłam, że w pierwszym kwartale 2016 r. niczego nadprogramowego sobie nie kupię. Wypisałam zasady: żadnych nowych ciuchów, kosmetyków i dodatkowych gazet ponad wykupione wcześniej prenumeraty. Miałam też nie kupować książek dopóki nie przeczytam tych wszystkich, które już czekają na swoją kolej na półce. Zrobiłam adnotację, że jedynym odstępstwem od postanowienia może być zakup nowego szala, jeśli taki napotkam i ewentualnie porządny, skórzany pasek ze złotą sprzączką do przepasania talii.
I wiecie co? Szal, zupełnie przypadkowo, kupiłam już drugiego stycznia. Gdybym wiedziała, że tak to działa, odpowiednie postanowienie podjęłabym jakieś pół roku wcześniej, kiedy to takiego szala zaczęłam szukać.
Czy udało mi się nie kupować przez trzy miesiące? Oczywiście, że nie.
I nie czuję wyrzutów sumienia. Nie mam poczucia porażki. To było wartościowe doświadczenie. Zrobiłam kilka rzeczy, które już dawno powinnam była zrobić. Między innymi uporządkowałam swoją garderobę. Nigdy nie miałam przeładowanej szafy, ciuchów nie chowałam w kartonach, nie upychałam ich po kątach. Moim problemem było to, że trzymałam w niej zbyt wiele przypadkowych rzeczy (zazwyczaj otrzymanych w prezencie lub od siostry), które nijak nie korespondowały z tym kim jestem i kim się czuję i których w rezultacie nie lubiłam nosić. Jak się później okazało, zdejmując z wieszaków nielubiane ubrania postąpiłam tak, jak doradza Marie Kondo. Wyrzuciłam lub oddałam ciuchy, które nie sprawiały mi radości. Co ciekawe, nigdy nie czytałam jej książek, a o „Spark joy” dowiedziałam się już po zrobieniu porządków. Więc chyba coś w tym jej koncepcie jest.
Zrobiłam porządki w dokumentach, w pudełku z biżuterią, w szafce z butami i na półce z przyprawami. Wpadłam w szał odgruzowywania wszystkich swoich przestrzeni. Im więcej rzeczy wyrzucałam, tym jeszcze więcej chciałam wyrzucić. Kto czytuje blogi o minimalizmie, ten rozumie na czym to polega.
I wiecie co? Na tym chyba moja przygoda z minimalizmem się skończy. Oczyściłam przestrzeń wokół siebie. Przeorganizowałam ją. Pozbyłam się natłoku niepotrzebnych i nielubianych przedmiotów i to jest to, czego najbardziej mi było potrzeba.
Powiewu świeżości.
Po próbach ograniczenia sobie swobody zakupowej, doszłam do wniosku, że nie muszę narzucać sobie żadnych reguł. Przede wszystkim dlatego, że już od dawna umiem racjonalnie ocenić, kiedy czegoś nie potrzebuję. Nie muszę się tego uczyć. Umiem zachwycać się przedmiotami bez żądzy ich natychmiastowego posiadania. Umiem wydawać pieniądze w sposób kontrolowany i przemyślany. Bardzo rzadko dokonuję zakupów impulsywnych. Potrafię cieszyć się zakupionymi towarami i nie upycham ich po kątach jak wyrzuty sumienia.
Nie będę minimalistką. Nie nadaję się. Lubię mieć więcej niż absolutne minimum. Nie przemawia do mnie koncepcja, że wystarczy mi 10 bluzek i 5 swetrów, bo na ich podstawie można przecież stworzyć różne zestawy. Pewnie, że można! Simplicite świetnie to udowadnia. Ale ja tak nie chcę. Za bardzo cenię sobie wybór i kreatywną swobodę, by drastycznie ograniczyć zakupy w imię jakichś zasad. Nie muszę mieć, by być. Ale chcę mieć tyle, by móc zaszaleć i trochę bardziej wyrazić siebie. Lubię cieszyć wzrok rzeczami, które posiadam. Nie chodzi tylko o ubrania. One są dla mnie ważną częścią mojej codzienności. Dopełnieniem osobowości. Dodatkowym medium niosącym informację o tym, kim jestem i jak żyję. I chcę, by niosły wiadomość – lubię dobry design.
To wyzwanie pozwoliło mi jednak umocnić się w przekonaniu, że nie warto iść na kompromisy w kwestii jakości rzeczy, którymi się otaczamy. W trakcie akcji odgruzowywania pozbyłam się z domu kilku rzeczy, które były nieładne, zepsute, niefunkcjonalne. Teraz, gdy dokonuję zakupów, dwa razy bardziej się zastanawiam czy dana rzecz spełnia moje kryteria. Nie tylko kryterium przydatności, ale także estetyki i trwałości. Liczy się dla mnie to, jak będzie wyglądała w przestrzeni mojego mieszkania dzisiaj, jutro i za rok. Jeśli już mam coś mieć, to musi to być przedmiot dobrej jakości i piękny (tak, nadal wierzę, że znajdę nawilżacz powietrza ze świetnym designem). Stałam się po prostu bardziej świadoma tego, jak przedmioty wpływają na moje otoczenie. Próbuję unikać przypadkowości.
Mam wrażenie, że w polskiej blogosferze minimalizmu sprowadziliśmy do konceptu mierzenia tego, ile posiadamy w szafie, na toaletce, na półce pod telewizorem. Do narzucania sobie jakichś reguł, nawet jeśli nie do końca korespondują z życiem, które prowadzimy i z tym, co sprawia nam radość. Autorka bloga Minimal Plan bardzo fajnie to ostatnio podsumowała. Taki minimalizm nie jest mi do niczego potrzebny.
Nie chodzi o umartwianie swojego poczucia estetyki, o ograniczanie swoich wyborów i wyrugowanie z siebie tej naturalnej potrzeby otaczania się przedmiotami. Ponad wszystko chodzi o życie w świadomości własnych potrzeb i mechanizmów, które kierują naszymi wyborami. O przyjemność posiadania tego, co już się ma. O swobodę poczucia mogę, ale nie muszę. O wolność świadomego decydowania o tym, kiedy i co ląduje w naszej przestrzeni. Bez kompromisów.
Bez przypinania temu metki którejkolwiek idei.
zdjęcie: Kaboompics
Się tylko mogę podpisać. Męczy mnie ta moda na minimalizm, która przejawia się w podejściu „mniej, jeszcze mniej”. A ja mam np. za dużo książek i wolę raczej rozmyślać nad nową biblioteczką niż nad wyzbywaniem się rzeczy w celu pustych białych ścian.
Mam wrażenie, że zapomina się, że chodzi po prostu o to, żeby rzeczy wokół cieszyły, a nie były kotwicą.
Zresztą zakładam, że za jakiś czas moda na minimalizm minie i jakaś nowa moda opanuje blogosferę 😉
PolubieniePolubienie
„Ponad wszystko chodzi o życie w świadomości własnych potrzeb i mechanizmów, które kierują naszymi wyborami. O przyjemność posiadania tego, co już się ma. O swobodę poczucia mogę, ale nie muszę. O wolność świadomego decydowania o tym, kiedy i co ląduje w naszej przestrzeni. Bez przypinania temu metki którejkolwiek idei.” – między innymi z tych właśnie powodów minimalizm jest jak najbardziej dla mnie. 🙂 Ale minimalizm minimalizmowi nierówny, o czym też już się kiedyś przekonałam…
PolubieniePolubione przez 1 osoba
Minimalizm sam w sobie nie jest zły, to bogata koncepcja. Ale zakazywanie dobie czegoś, bo ‚jest się minimalistą’ (a wiele osób redukuje minimalizm właśnie do tego) jest zupełnie bez sensu.
PolubieniePolubienie
Zgadza się, ale osobiście on nie jest dla mnie tylko koncepcją, ale jakby stanem mojej duszy, stanem umysłu. Do niczego nie muszę się zmuszać, niczego nie muszę sobie zakazywać, bo Ja tak po prostu czuję. Z tym mi jest dobrze. To właśnie jestem Ja. Nie czytam, co powinien mieć minimalista, a czego nie, jak powinien się zachowywać. Nie zastanawiam się czy już wykroczyłam poza definicję, czy mieszczę się w jej ramach, bo to byłaby tylko koncepcja, popadanie w skrajności i podejmowaniem próby bycia kimś, a nie samym byciem.
PolubieniePolubienie
Doskonale!
PolubieniePolubienie