Kolejna porcja Wycinków specjalnie dla was!
Choć trudno w to uwierzyć, amerykańska kampania prezydencka dopiero się rozkręca. Sztaby wyborcze dwoją się i troją, by zdobyć jak największą uwagę prasy i mediów. Nie zdziwiło mnie więc, gdy w marcowym Vogue natknęłam się na artykuł The Race is on o Hillary Clinton. Choć sam artykuł odebrałam jako PR-ową laurkę wystawioną jedynej liczącej się kobiecie w tym wyścigu, to natrafiłam także na pewien akapit, który dał mi do myślenia.
Jak wiadomo, Clinton ma szansę zostać pierwszą kobietą piastującą urząd prezydenta USA. Szanse te są bardzo realne. To byłby niewątpliwie pewien przełom. Jednak ja pozostaję sceptykiem. Nie uważam, że sam fakt tego, że kobieta zostanie głową państwa w Stanach Zjednoczonych sprawi, że kobiety nagle przestaną być dyskryminowane w wyścigu o najwyższe stanowiska (tak w instytucjach publicznych jak i w korporacjach). Wybór czarnoskórego prezydenta, nie przyniósł USA wielkiego przełomu w kwestii nierówności społecznych i defaworyzacji ludności afroamerykańskiej. Wręcz przeciwnie – prezydentura Obamy, zwłaszcza w jego drugiej kadencji, była okupiona wzmożonymi protestami, zamieszkami i zawiązaniem się (jak dla mnie- kontrowersyjnej) inicjatywy Black Lives Matter.
Clinton nie ma łatwego zadania do wykonania. Większość jej politycznych konkurentów w wyścigu, zarówno ze strony Demokratów jak i Republikanów, cały czas próbuje wykazać jej brak kompetencji i słabość. Wynika to z zimnej kalkulacji. Ze względu na wciąż powszechne stereotypy, społeczeństwu łatwiej jest wmówić niedoświadczenie kobiety, niż mężczyzny. Łatwiej jest zdyskredytować jej osiągnięcia i ośmieszyć polityczne plany.
Jednak Clinton ma jeszcze jednego, dość zaskakującego, przeciwnika. Inne kobiety.
Clinton knows more than anyone that there are some people- a lot of people- she is never going to win over. Indeed, there are women who would seem to be more like her than not, who are not just for her but seem to be aligned against her.
When I bring up this idea with [Madeleine] Albright – of women and their complicated feelings about voting for Clinton as the first woman president of the United States – she says, „People want to be part of something historic; and people are a little nervous about being part of something historic.” People have asked me ,”why isn’t every women in the United States for her?” (…) Women are very judgemental about one another. (…) Not every woman can be president of the United States, just the way that not every man can be president of the United States. But there is certain kind of thinking: ‚Well, I can’t do it. How can she?
Najbardziej zafrapowała mnie ta ostatnia część wypowiedzi. Kobiety, które mierzą Clinton własną miarą. Well, I can’t do it. How can she?
Myślę, że to jest clue do zrozumienia, dlaczego tak trudne jest osiągnięcie faktycznej, kobiecej solidarności. Zbyt często mierzymy siebie nawzajem własną miarą. Podważamy kompetencje innych kobiet, wychodząc z założenia, że wszystkie z nas mają mniej więcej takie same zdolności, potrzeby i motywacje. Ponieważ mamy wspólny mianownik w postaci płci i cech z nią związanych, wydaje się nam, że wszystkie jesteśmy takie same, że zachowujemy się tak samo i mamy mniej więcej taki sam potencjał. I tym trudniej jest zrozumieć, a może raczej zaakceptować, kobietę, która wychodzi poza spektrum tradycyjnie kobiecych działań, która swoim postępowaniem reinterpretuje znaczenie słowa kobiecość i rozszerza jego zakres.
Nie jestem zwolenniczką tego rodzaju poprawności politycznej, która skłania ludzi do mianowania kobiet na najwyższe stanowiska tylko ze względu na płeć i modę na udowadnianie równouprawnienia. Jednocześnie jednak jestem zdecydowaną przeciwniczką uprzedzeń i braku zaufania w czyjeś kompetencje wyłącznie ze względu na płeć. Wierzę, że kobieta może być dobrym prezydentem tak samo jak mężczyzna może być dobrym pielęgniarzem, bibliotekarzem i księgowym.
How can she?
Because she can.