Jednym z najprzyjemniejszych wspomnień jakie wyniosłam z dzieciństwa jest buszowanie po grządkach w poszukiwaniu dorodnej marchewki i wspinanie się na niewysokie jabłonki mojego taty w poszukiwaniu dojrzałych owoców. To były najpyszniejsze jabłka jakie kiedykolwiek jadłam. Soczyste, kruche, czerwone jak ogień. Nie pamiętam odmiany, ale doskonale pamiętam ich słodko-winny smak. Latem zawsze szukam go na straganach i u sadowników sprzedających przy drodze. Działka moich rodziców była rajem. Choć nie rozumiałam tego, kiedy trzeba było pielić grządki.
Uważam się za szczęściarę. U mnie w domu zawsze było pełno świeżych warzyw, owoców i ziół. Nikt nie musiał im naklejać etykietki organic. Nikt nie musiał ich polerować i spryskiwać lakierem przed wyłożeniem na stół. Wyglądały zdrowo bez zabiegów upiększających. Nawet jeśli coś było kostropate na zewnątrz, wiadomo było, że pod spodem kryje się smakowite wnętrze.
Wyjazd na Kostarykę uświadomił mi jak bardzo mi tego brakuje. Tam nadal możesz spotkać drzewa kokosowe, mangowce czy bananowce oferujące swe owoce przypadkowym przechodniom. Wyciągniesz rękę i już zrywasz żółtego banana, niepryskanego, miejscowego, pysznego. U nas od dawna tak nie ma. Oddaliśmy swoje jabłonki i grusze pod hodowle w równych rządkach u sadowników. Po warzywa wychodzimy na targ albo, co gorsza, do hipermarketu i powoli zapominamy jak smakuje prawdziwy pomidor. Te ze sklepu, sezon czy nie sezon, zawsze smakują tak samo papierowo. I tak jakoś mi smutno, że pozwoliliśmy produkcji masowej zagrabić całe bogactwo smaków i aromatów warzywniaka i sadów.
Tęsknie za tym, by zwyczajnie pójść do swojego tajemnego ogrodu i zerwać kilka kalarepek. Albo świeże cynie i dalie do wazonu. Mieć własne żonkile i przebiśniegi, i krokusy. Sprawdzać czy wiśnie już kwitną i czy na krzakach pojawiły się maliny. Jeśli kiedyś popełnię szaleństwo, by przeprowadzić się do domu z ogrodem pod miastem, to zwłaszcza dlatego, że chcę znów rozkoszować się słodkawym smakiem świeżej marchwi chrupanej wraz ze skórką, łapaniem wieczornych promieni słonecznych przez gałęzie czereśni i podglądaniem jaszczurek zadomowionych pod schodami werandy.
Zrobię to po to, by moje dzieci znały i kochały smak ogórków, rzodkiewki, rabarbaru i szczypioru (jak ja dawno nie jadłam szczypiorku szczypiącego w język!). By z niecierpliwością czekały na pierwsze truskawki i dowiedziały się jak boli brzuch, gdy zje się te zielonkawe. I jednocześnie jak słodkie potrafią być te najbardziej czerwone. By goniły za tęczą, która pojawia się, gdy działa zraszacz i uczyły się pielić grządki, choć wiem, że pewnie znuży je to po pięciu minutach.
Radość z dobrego i jakościowego jedzenia dostępnego na wyciągnięcie ręki warte są wysiłku siania, pielenia i podlewania.
Dorastam. Nigdy wcześniej nie sądziłam, że to powiem.

fot. Thoughts Blender
Nie miałam takiego szczęścia jak ty. Chyba podświadomie ciągnie mnie do bliskości z naturą, ciszy, własnego ogrodu z dorodnymi owocami i warzywami. Pamiętam jedynie jak u ciotki zajadałam rabarbar prosto z ogródka z cukrem. Raz też dostaliśmy na praktykach od pacjentki w podziękowaniu zamiast czekolady czy kawy pomidory… soczyste pomidory z ogródka. Co to był za smak! Dla tego smaku warto przeprowadzić się na przedmieścia i spędzać czas na prowadzeniu własnego ogródka. Rozmarzyłam się:)
PolubieniePolubienie
Zdecydowanie, własne pomidory, choć dość trudne w uprawie, smakują najlepiej na świecie!
PolubieniePolubienie
Doskonale Cię rozumiem. Też mi się marzy ogródek warzywny i mały sad. 🙂
PolubieniePolubienie
No widzisz, dzielimy te same pragnienia 🙂
PolubieniePolubione przez 1 osoba