Bryza zwilża nam twarze. Gdzieś między konarami drzew dostrzegamy tęczę u podnóża wodospadu. Czujemy jego siłę. Chłoniemy widok. Żywioł jest dziki i nieokrzesany. Niagara uwodzi. Chcę tu zostać na zawsze.
Cóż, taka była moja, być może naiwna, wizja.
Tymczasem pierwsze co robię po przyjeździe, to rozbijam sobie kolano o stragan z pamiątkami Made in China.

Jeden z cudów świata. Tak mówią. Odkąd Edyta Górniak śpiewała (kiedy jeszcze śpiewała), że może Niagarą spadać w dół, chciałam to zobaczyć. Zmierzyć się z żywiołem. Zobaczyć lawiny wody rozbryzgujące się o skały. Poczuć dreszczyk emocji przechodząc pod wodospadem. Wiecie, taka romantyczna przygoda w strumieniach wody.
Tymczasem patrzyłam na Niagarę i ciągle coś mi psuło widok. Początkowo miałam nadzieję, że tylko pierwsze wrażenie jest złe, że za chwilę będzie pięknie. Ale nie było. Wiesz dlaczego? Nikt nie zwinął dla mnie tych kilometrów betonu, którym zaklejone są zręby wodospadu. Nikt nie zadał sobie trudu, by ukryć te brunatne, smutne fasady kasyn i hoteli piętrzących się i przytłaczających nabrzeże po kanadyjskiej stronie Niagary. Nikt nie rozebrał trzypiętrowego blaszaka z chińskimi pamiątkami i indyjskim jedzeniem, który powitał mnie wcześniej niż visitors center. Nikt nie ostrzegł mnie przed działalnością naciągaczy, którzy za 70 dolarów od osoby zaoferują mi wycieczkę, która jest warta co najmniej o połowę mniej. Poziom skomercjalizowania tego miejsca jest ogromny. Chęć zysku i wyciśnięcia z turystów ostatniego dolara odbiera cały urok romantycznej scenerii.
Jechałam nad Niagarę spodziewając się nieujarzmionych wodospadów wśród dzikiej przyrody (a przynajmniej mniej uregulowanej i wybetonowanej). Chciałam niezapomnianych doświadczeń. Szczerze mówiąc to miałam cichą nadzieję, że Niagara mnie jeszcze bardziej zauroczy niż się tego spodziewałam. Wiecie, że poczuję taki efekt wow! Absolutny zachwyt miejscem w którym jestem. Przeżyję jedną z tych chwil, gdy pragnę mieć swoją migawkę pod powiekami.
Teraz widzę, że popełniłam błąd. Na wątłych podstawach zbudowałam kompletną wizję tego miejsca. Tymczasem nic się nie zgadzało. Nawet wodospady okazały się jakieś takie…niewysokie. Nie jechałam tam, żeby wzbogacić swój obraz świata, wyrobić sobie własne zdanie. Wiodła mnie próżność. Chciałam się jedynie utwierdzić w przekonaniu, że moje wyobrażenie Niagary jest prawdziwe. Na chwilę straciłam instynkt podróżnika. Zastąpiony został zwykłą ciekawością turysty poszukującego efektu wow. I w tym sensie zostałam rozczarowana, bo tego efektu próżno tu szukać.
Tak sobie myślę, że nie warto robić założeń, rozbudzać zanadto oczekiwań. Najpiękniejsze momenty podróży to te niezaplanowane, wyłaniające się nagle zza zakrętu. Czasem te najmniej oczekiwane punkty programu okazują się najwspanialsze. Nieprzewidywalność widoków gwarantuje najlepszy efekt wow. To jest moja lekcja z tej wyprawy.
Wiecie, warto było pojechać nad Niagarę ale głównie po to, by przekonać się, że nie warto tam wracać. Nic po tej wizycie we mnie nie zostało. Może jedynie smutek, że taki cudowny żywioł został tak okrutnie zagrabiony przez XXI w.