Lubię kawę. Czarną, mocną americano. Gorącą, parującą, szczypiącą w język. Taką kawą się delektuję, nieśpiesznie sączę, wdycham jej zapach. Kiedy więc ostatnio piłam po raz kolejny kawopodobną maź z papierowego kubka, oświeciło mnie. Życie jest zbyt krótkie, by pić niesmaczną kawę.
Lubimy jakość. Coraz więcej się o niej mówi. Coraz bardziej jesteśmy jej świadomi. Celebrujemy poranki przy leniwych śniadaniach, wdychamy woń lasu podczas spacerów, śmiejemy się do rozpuku przy kieliszku prosecco. Pokochaliśmy dobrą żywność i porządnie wykonane ciuchy. Lubimy posiedzieć w klimatycznej knajpce, wakacje spędzić z daleka od miasta, podelektować się ciszą. Pójść na targ po świeże truskawki, odnowić meble ze strychu, zapisać się na kurs stepowania i wszędzie dojeżdżać rowerem. Dobrze nam to wychodzi. Coraz bardziej jesteśmy otwarci na doświadczanie przyjemności, coraz odważniej wychodzimy ze skorupy źle pojmowanej skromności i oszczędności. Uczymy się żyć coraz lepiej, przyjemniej, swobodniej. To fantastyczne. I dość powierzchowne zarazem.
Bo choć przy wyborze podkoszulka coraz częściej analizujemy skład materiału, to z łatwością zapominamy o jakości przy podejmowaniu bardziej krytycznych decyzji. Mam takie poczucie, że koncept ‘jakości życia’ stał się synonimem dla pielęgnowania jedynie życiowych przyjemności. Dużo łatwiej jest o niej mówić i jej poszukiwać, gdy odnosimy ją tylko do tego, co przychodzi z zewnątrz, gdzie gramy jedynie rolę arbitra, rozstrzygającego czy coś nam się podoba, czy nie. Nie traktujemy jej już tak dosłownie i poważnie, gdy chodzi o te codzienne jak i życiowe wybory. Kiedy w grę wchodzi włożenie realnego, emocjonalnego zaangażowania w zmiany. Trudniej stać na straży owej jakości, gdy oznacza ona podejmowanie ważkich decyzji i ponoszenie ich konsekwencji.
Odwołujemy się do jakości życia, gdy jest nam tak wygodnie, udając jednocześnie, że trudnych spraw nie ma. Wiemy, którą marchew kupić na straganie, ale nie wiemy, co chcemy w życiu osiągnąć. Znamy zalety organicznej bawełny, a jednocześnie nie znamy swoich silnych stron. Wybieramy piękne miejsca na wakacje, ale otaczamy się ludźmi, z którymi nie chcemy nawet dzielić wakacyjnych przeżyć.
To zadziwiające, ile tak naprawdę w naszym życiu bylejakości. Wtapia się ona w nas do tego stopnia, że już jej nie zauważamy. Pijemy tę okropną czarną lurę, mimo, że jej smak wykręca nam buzię. Pielęgnujemy relacje, które są próchnem, mocniejszy wstrząs i się rozlecą. Trwamy w miejscach, których nie kochamy, bo przecież ojcowizna, wspomnienia, obraz ukrzyżowanego nad łóżkiem. Gromadzimy rzeczy, których w gruncie rzeczy nie lubimy. Tkwimy w zawodach, których nie szanujemy. Codziennie powtarzamy bezrozumnie mnóstwo czynności, które nie wzbogacają życia, są tylko niepotrzebnymi nawykami, wobec których już dawno przestaliśmy się wzbraniać. Nie szanujemy swoich emocji, przedkładamy wszystkie inne sprawy ponad siebie. Nie pozwalamy sobie na błędy, nie pozwalamy na szaleństwo i spontaniczność. Nie doceniamy czasu wolnego, przetracając go na wgapianie się w monitor, żyjąc życiem innych, karmiąc duszę kolejnym celebryckim skandalem. Byle jak kładziemy się spać, byle jak wstajemy, byle jak odpoczywamy na kanapie i byle jak planujemy kolejny dzień. Oby przetrwać to wszystko. Oby jakoś poszło. Jakoś.
Oblepiamy się bylejakością, choć na zewnątrz chcemy wierzyć, że mamy wspaniałe życie o smaku świeżej bagietki, która właśnie wystaje nam z wiklinowego kosza.
Trochę, kurde, jak tombak jesteśmy.
To odkrycie mną ostatnio wstrząsnęło. Sama też taka jestem. Piłam tę kawę ze Starbucksa, choć obrzydliwa i tak naprawdę wcale do niczego mi niepotrzebna. Nie wnosi żadnej jakości do mojego życia. Wbrew przeciwnie, obniża standardy. Wiele mam sobie do zarzucenia. Z zawstydzeniem odkrywam bylejakość w swoim życiu. Powoli wprowadzam zmiany. Dlatego między innymi mniej mnie tutaj na blogu. Nie chcę pisać z konieczności, chcę pisać wyłącznie z potrzeby tworzenia. Jestem swoim bacznym obserwatorem. Przeprowadzam audyt wewnętrzny. W końcu dla pokonania wroga kluczowe jest jego rozpoznanie, czyż nie?
Chciałam na koniec napisać, że życie jest zbyt krótkie, by przeżyć je byle jak. Ale to zdanie brzmi byle jak. Odpuśćcie je sobie.
Tylko już przestańcie grzeszyć bylejakością wobec siebie.
Chodź tu do mnie
I tu
photo via unsplash.com
Ten post to dobra inspiracja na wprowadzenie zmian w swoją codzienność, właśnie tego potrzebowałam 😉
PolubieniePolubienie
Cieszę się 🙂
PolubieniePolubienie
Dobra inspiracja, choć przygnębiająca. Właśnie spędziłam byle jaką niedzielę. Z lepszym na szczęście zakończeniem na stronach blogów o minimalizmie. Trochę uratowałam ten dzień. Nie szanuję swojego czasu i siebie samej. Pomyślę o tym. O swoim tombakowym życiu.
PolubieniePolubienie
Moja Mini kochana, tylko żebyśmy miały jasność. Od czasu do czasu takie gnuśnienia w domu tez ma sens. Ciało i dusza muszą odpocząć od jakichkolwiek bodźców. Sadząc po wpisach na Twoim blogu, Jesteś mądrą osobą. Nie wierzę, ze w ten sposób przetracasz wszystkie swoje dni. A od czasu do czasu każdemu sie należy!
PolubieniePolubienie
Pięknie ujęte. Przeżyłam podobne oświecenie i również za sprawą kawy z automatu. 🙂
PolubieniePolubienie
Hahaha 🙂 teraz jestem na etapie noszenia własnego jedzenia do pracy, bo jedzenie z kantyny jest paskudne.
PolubieniePolubienie