Budzik dzwoni o 3 nad ranem. Niechętnie, ale i z oczekiwaniem tego, co przyniesie dzień, zwlekam z łóżka swoje ciało, jakby cięższe o 50 kg niewyspania. Szybkie śniadanie, domknięcie walizek, trzykrotne sprawdzenie dokumentów. Wyjazd. Lotnisko. Sześć godzin lotu. San Francisco. Nie ma co czekać, w hotelu nie przyjmują naszych bagaży, bo za wcześnie. Jedziemy pod Golden Gate i już po chwili przełykamy gorzki smak rozczarowania…

Mgła. Zjawisko atmosferyczne z którego to miasto słynie. A jednak trudno było uwierzyć, że po tygodniach planowania i tylu godzinach podróży, akurat my musieliśmy na nią trafić. Most zasnuty był mlecznym oparem. Ledwo można było dojrzeć najbliższe przęsło konstrukcji.
Weszliśmy na górkę i jedyne co nam pozostawało to wyobrażać sobie panoramę miasta, którą stąd widać, a której nie mieliśmy okazji zobaczyć.
Niechętnie, z poczuciem niespełnienia zbieraliśmy się do odjazdu, gdy wtem na szybę samochodu padł pierwszy promień słońca. Wiatr był naszym sprzymierzeńcem. Choć jego podmuchy wdzierały się w każdą szczelinę ubrania, to jednocześnie przeganiały mgłę. Wróciliśmy na górkę i nasza wytrwałość została wynagrodzona. Mgła minęła. Wyszło słońce. Zobaczyliśmy to, o czym marzyliśmy. Przed nami skrzyło się w słońcu San Francisco.

Nie mam profesjonalnego sprzętu więc i kolory na zdjęciu nie oddają w pełni piękna tego widoku.
Odkąd przeczytaliśmy o niej w Travellerze, wiedzieliśmy, że chcemy ją zobaczyć. Pfeiffer Beach jest jedną z najpiękniejszych plaż na Big Sur. Prowadzi do niej wąska, kręta i, jak się okazało, zakorkowana droga. Kolejka do wjazdu na 30 samochodów i pełen parking. One out, one in. Trzeba było czekać na swoje szczęście. Chciałam się poddać, pojechać gdzieś indziej. Siedzenie w aucie kilku godzin nie jest moim wymarzonym sposobem na urlop. Ale wytrwałam. Powoli samochody przed nami zaczęły się wycofywać. Po 15 minutach byliśmy 6 samochodem w kolejce. Po godzinie rozkładaliśmy koc na plaży, pod skałą. Przed nami był Pacyfik i pływające w oceanie foki. Jedyne czego zabrakło to czujność, której brak odczuły nasze spieczone ramiona i plecy.

Wiele razy chciałam podczas tego wyjazdu odpuścić. Zrezygnować z jazdy rowerem po plażach w Monterey, bo wiało strasznie. Zawrócić w połowie drogi na szczyt w Yosemite. Darować sobie niemal 7 – godzinną jazdę samochodem nad Niagarę po 6 godzinach lotu z Zachodniego Wybrzeża.
Tak bardzo jestem przyzwyczajona do komfortu, że wychodzenie poza jego ramy sprawia ból. Ale jednocześnie jest tak sowicie wynagradzane, że chcę być tego rodzaju masochistką. Czasem zapominam jak bardzo opłaca się być wytrwałym i wtedy wkracza on – mój mąż. Popycha mnie do przodu, choć poruszam się opornie, przez chwilę nienawidząc go i przeklinając moment w którym powiedziałam tak. A później docieram do celu. Mrużę oczy przed słońcem odbijającym się w falach oceanu, zdobywam szczyt góry pod którą pełznęłam (no bo raczej nie wchodziłam), bryza zmywa mi makijaż pod Niagarą, widzę jelenie i sarny skubiące trawę 5 metrów ode mnie w Monterey.

Myślę, że tacy ludzie jak ja, którzy na co dzień bardzo często odpuszczają, nie mają nawet poczucia straty. Żyją w komforcie własnych ograniczeń i wygodnego świata. A przecież tracą tak wiele. Jeśli ktoś się stara ich popchnąć do przodu, to odpowiadają wrogością, jakby ten ktoś chciał im zrobić krzywdę. Na blogu Andrzeja z JestKultura przeczytałam takie piękne zdanie: Życie trzeba żyć, a nie tylko wypełniać egzystencją. I tak sobie myślę, że ci, którzy odpuszczają, wypełniają życie egzystencją, nawet, jeśli myślą, że jest inaczej, że żyją pełnią życia.
Wierzę, że wytrwałość można trenować. Z wyjazdu, oprócz bagażu pełnego wina z Napa Valley, przywiozłam ze sobą postanowienie, że chcę ją ćwiczyć. Być może będę miała zakwasy, niejednokrotnie zawrócę z drogi, znajdę świetną wymówkę, by sobie darować. I pewnie wytkniecie mi kiedyś niekonsekwencję. Tak. Ale wytrwałość polega też na tym, by z uporem maniaka wracać na ścieżkę, którą się porzuciło, a której się jednak wierzy, że wiedzie do celu.
PS. Kilka zdjęć z wyjazdu znajdziecie na moim Instagramie i stronie FB.
Cholernie mądry wpis. I dzięki za szczerość 🙂
PolubieniePolubienie
Miło mi, że Ci się podoba. Ja zawsze bardzo szczera jestem, co doprowadzi mnie w końcu albo do sukcesu, albo do zguby 🙂
PolubieniePolubienie