Nie mam w zwyczaju robić postanowień noworocznych. Dość racjonalnie podchodzę do swego zapału i dlatego nie wierzę w ich skuteczność. Nie miałam też zamiaru robić podsumowania minionego roku. Jestem jednak przewrotnym stworzeniem, a podsumowanie ułożyło mi się samo.

fot. Thoughts Blender
Nie chcę określać czy to był dobry, czy zły rok. Jakie to ma znaczenie? Niezależnie od tego, co się w nim wydarzyło, minął, przeszedł do historii. Nie jestem tym samym człowiekiem, którym byłam rok temu. Zebrane doświadczenia, pozytywne i nie, wpłynęły na to, kim jestem teraz. I czuję wdzięczność, gdy pomyślę, jak wiele się wydarzyło. A w minionych dniach zdarzyło się coś na tyle szczególnego, że zdobyło miano wydarzenia roku.
Święta spędziłam w New Hampshire, w White Mountains, gdzie nauczyłam się zsuwać na nartach po stoku. Podejrzewam, że każdy średnio rozgarnięty i niezbyt wysportowany człowiek, po trzech godzinach z instruktorem też by się nauczył. Jednak nie o sam fakt zjeżdżania mi chodzi.
Odkąd kilkanaście lat temu złamałam rękę podczas jazdy na łyżwach i po wszystkich późniejszych traumach z tym związanych, nie tykałam się sportów zimowych. Do tej pory nie jestem w stanie obserwować ludzi jeżdżących (i przewracających się) na łyżwach, nie wspominając już jazdy figurowej.
Kilkakrotnie próbowałam powrócić do łyżwiarstwa. Niestety, zawsze kończyło się łzami, gdy tylko łyżwa spotykała się z taflą lodowiska. I choć z nartami nie miałam nigdy wcześniej do czynienia i teoretycznie nie wiedziałam, co może się stać, to jednak od czego ma się wyobraźnię gotową podsunąć najczarniejsze scenariusze? Tak więc, gdy kilka dni temu pojawiłam się na stoku w moim różowo – fioletowym ałtficie, na twarzy miałam przyklejony sztuczny uśmiech a duszę na ramieniu.
W momencie, gdy po raz pierwszy miałam zjechać z górki, moje wewnętrzne dziecko wyło z przerażenia. Chciałam odpuścić. Zdjąć narty, pożegnać instruktora i zejść ze stoku. I przy okazji popłakać się z bezsilności. Doskonale to umiem. Prawie tak zrobiłam. Stałam na skraju stoku, cała spięta i zaparta o kijki. Byle tylko nie ruszyć się ani o centymetr do przodu. Ramiona przykurczone do karku, uda napięte jak struny a w głowie galopujące wizje mnie na wyciągu… szpitalnym. Byle nie zacząć zjeżdżania.
I wtedy mnie oświeciło.
Największą krzywdą, którą mogłam sobie zadać w tamtej chwili, nie było skręcenie kostki czy złamanie ręki. Było nią poddanie się własnemu strachowi. Ukorzenie się przed własną słabością. Gdybym zeszła ze stoku, ona triumfowała by we mnie przez całe miesiące, żerując na mojej wierze we własne możliwości. Zrozumiałam, że zbyt często podkulam ogon i poczułam wściekłość na ów wewnętrzny, rozdygotany głos podszeptujący Nie dasz rady.
Spróbowałam się ruszyć. W tempie ślimaka na wakacjach, przesunęłam się na lewy skraj stoku. Zatrzymałam się, zaczęłam skręcać w drugą. I znowu postój. Z każdą chwilą coraz pewniej, coraz śmielej, coraz szybciej. Ani jednej wywrotki (te przy zsiadaniu z wyciągu się nie liczą, prawda?). Obecnie, rozpędzam się do tempa objuczonego osiołka, ale co tam. Zjeżdżam!
Dla mnie najważniejsze w tym wszystkim jest to, że pokonałam własną słabość. Stawiłam czoła dławiącemu strachowi i tym wszystkim straceńczym wizjom, które przez lata płodziła moja wyobraźnia. Przekonałam się, że narty na nogach nie oznaczają od razu gipsu na wszystkich kończynach. Jest to dla mnie odkrycie roku. I może uchodzić za coś w rodzaju przełomu.
W Nowy Rok wkraczam z zaskakująco dużą dawką wiary we własne możliwości. Wiem, że potrafię przełamać swój strach przed nieznanym. W minionych dniach zebrałam na to dowody. Nie ukorzę się już tak łatwo przed własnymi słabościami, nie odejdę z podkulonym ogonem, zanim nie spróbuję. Czuję się silniejsza. I lżejsza. Z sumy wszystkich swoich strachów odjęłam właśnie jeden. Jest to prawdziwie wyzwalające uczucie.
I uśmiecham się teraz pod nosem, gdy sobie przypomnę mój fioletowo – różowy strój narciarski. Cukierkowy jak cholera, ale kto by się tym przejmował, gdy narty suną po śniegu a ty wiesz, co z nimi zrobić?